W niedzielę przebiegłam w Poznaniu mój czwarty maraton – drugi w tym roku, pierwszy poza Łodzią, drugi z trenerem Piotrem. Bieganie z planem od trenera jest fajne, bo doskonale odciąża głowę. Jedyne co trzeba zrobić to wykonywać przepisany trening :-).
Trzy tygodnie wcześniej przebiegłam półmaraton w Łowiczu w czasie 1:42:34. Wg tego czasu szacowaliśmy wynik na maraton w okolicach 3:35-3:36.
W niedzielę poprzedzającą maraton, od rana przebiegłam prawie 18 km i nie wiem, czemu ale pod koniec było już ciężko. Dodatkowo po wcześniejszym obiedzie wybraliśmy się na wycieczkę rowerową z dziećmi – tempo raczej biegowe, ale wyszło ponad 23 km. Po powrocie wieczorem rozpoczynam 3 dni z dietą z ograniczoną ilością węglowodanów. Jem ser biały, jajka, kurczaka, szynkę, makrelę, jogurty naturalne oraz z warzyw: zielonego ogórka, paprykę, sałatę lodową w dużych ilościach, marchew, pomidora, kapustę pekińską. W poniedziałek boli mnie głowa i mam dość. Mówię, że to ostatni raz taka dieta ;-). We wtorek jest lepiej o tyle, że nie boli głowa. Jem twarożek na śniadanie i biegnę do pracy – po drodze m.in. 9x300m – nie za bardzo mam siłę cisnąć. Najszybsze powtórzenie to to pierwsze, potem już jest tylko wolniej. Ogólnie ledwo chodzę. Nie mam na nic siły. Chciałabym się zakopać w łóżku i przespać ten czas, a tu trzeba zajmować się dziećmi, domem i pracować ;-). Po trzech dniach jestem 2 kg lżejsza – o wodę i glikogen oczywiście.
W środę wieczorem na kolację jem dwie kanapki z szynką i pomidorem. Mniam, mniam. Od tej pory dieta jest trochę lepsza, ale i tak to nie to co jadam na codzień. Na śniadanie owsianka z rodzynkami i jogurtem, potem białe bułki z dżemem bez masła, w ciągu dnia też bułki i dla odmiany makaron lub ryż z jogurtem, cukrem i bananami. Waga powoli wraca do normy ;-). Powoli też zaczynam mieć dość tych słodkich rzeczy. Dopełnieniem diety są biszkopty. Wszystko lekkostrawne i pełne węglowodanów. W czwartek i piątek biega mi się już lepiej, ale nadal szału nie ma.
W piątek wieczorem wyjazd do rodziców do Włocławka. Zostawiamy tam pod dobrą opieką dzieci 🙂 i w sobotę w południe jedziemy z moim mężem Maćkiem zdobywać Poznań. Odbieramy pakiety startowe, idziemy na mszę wieczorną w sanktuarium św. Józefa, szykujemy rzeczy na niedzielę i już robi się późno. Nocleg mamy na 9. piętrze w hotelu Ikar. Widok piękny, ale trzeba iść spać. Okazuje się potem, że tutaj koło hotelu będzie 30. km trasy. Na start mamy stąd jakieś 2 km.
W niedzielę śniadanie w hotelu wyjątkowo od 6.30 ze względu na maratończyków :-). Pobudka standardowo o 6.00. Wszystko naszykowane. Toaleta i tosty z dżemem na śniadanie (a wybór był dużo obfitszy, ale wolałam nie ryzykować kłopotów żołądkowych). O 7.30 biorę stoperan i nospę (na półmaratonie w Łowiczu od któregoś kilometra biegłam z kolką) i wychodzimy z hotelu. Od tej pory już nie piję, żeby nie ryzykować postojów w trakcie biegu. Teraz tylko latam do toi-toia i zostawiam to co wypiłam wcześniej. Zawsze mnie dziwi widok zatrzymujących się do toi-toia biegaczy na pierwszym kilometrze maratonu, nie chcę do nich należeć.
Od rana popaduje, ale temperatura idealna – ok. 8 stopni. Przed startem lekka rozgrzewka – tym razem tylko 1 km truchtania w kółko po strefie startu, parę wymachów i ostatni raz do toi-toia. W czasie rozgrzewki pada już dosyć mocno. Biegnę na krótko, ale na rozgrzewkę założyłam „pelerynkę” z łódzkiego maratonu. Potem ustawiamy się z mężem w swojej strefie 3:30-3:59, między pacemakerami na 3:30, a tymi na 3:45. Przestaje padać, wychodzi słoneczko. Wśród biegaczy robi się ciepło. Ostatnie odliczanie, zdjęcie folii i startujemy.
Początek dosyć wolno, nie przepycham się, ale mam wrażenie, że jest z górki i 1. km wychodzi w 5:10. Biegnę w niezłym tłumie i właściwie do końca cały czas są wokół mnie ludzie. Tutaj frekwencja dużo większa niż w Łodzi, więc cały czas ktoś koło mnie biegnie (oprócz męża). Niedługo mijamy 40. km – tak, tędy będziemy wracać ostatnie 3 km do mety ;-).
Gdzieś do 13. km mój garmin pika równo z oznaczeniami trasy, potem jest różnica ok. 30 m, na koniec zaś zegarek pokazał mi prawie 200 m więcej – standardowo tyle mi na ogół pokazuje na maratonie. Pierwsze 5 km w 25:40 – powoli się rozgrzewam: 5:10, 5:08, 5:06, 5:08, 5:11 – mam wrażenie, że jest z górki ;-). Gdzieś na pierwszej piątce minął mnie Darek Strychalski :-). Chyba biegnie trochę szybciej, bo po kilku kilometrach znika mi z oczu.
Za 5 km pierwsze picie – łapię wodę, potem izo, znowu wodę i izo, po czym stwierdzam, że trochę jednak przesadziłam z nawadnianiem ;-). Na szczęście obeszło się bez złych konsekwencji, ale ten 6. kilometr wyszedł wolniej po 5:15. Kilometry od 6 do 10 w 25:28 – na zegarku czasy: 5:15, 5:01, 5:03, 5:03, 5:10 – znowu z górki (???). W okolicach 10 km jest nawrotka i punkt odświeżania, więc kilometry 10. i 11. wychodzą ciut wolniej po 5:10.
Kilometry 11 – 15 w 25:36 – wg zegarka: 5:10, 5:03, 5:05, 4:59, 5:06. Około 13. km czuję, że moja lewa noga jakoś źle pracuje. Trochę się tym martwię, mówię o tym mężowi, ale biegnę dalej. Na 12 km jem pierwszego żela i daję radę przy tym nie zwolnić. Za 15. km znowu punkt odświeżania. Picie trochę wybija mnie z rytmu i odbija się na czasach. Poza tym na 16. km jest nieduży podbieg i wychodzi jeden z wolniejszych kilometrów – 5:19. Kilometry 16 – 20 w 26:02 – wg zegarka: 5:19, 5:02, 5:07, 5:12, 5:19 – te 5 km jest jedną z wolniejszych piątek; czemu? nie wiem, może było tam więcej pod górę niż z górki; tam nie miałam kryzysu; na 19. km jem drugi żel. Do połowy coraz bliżej ;-).
Wszędzie pełno kibiców. Niektórzy odczytują z numeru startowego moje imię i je skandują. To miłe i dodaje sił w biegu :-). Kibice w Poznaniu są naprawdę FANTASTYCZNI!!!
Połówkę mijam po 1:48:16, czyli jeśli drugą połowę pobiegnę tak samo, będzie czas 3:36:32. Uprzedzając jednak fakty drugą zrobię trochę szybciej ;D.
Na połowie wmawiam sobie, że czuję się świeżo i dopiero zaczynam półmaraton. Piątkę między 21 a 25 km pokonuję najszybciej – 25:15. Wg garmina: 4:59, 4:57, 4:58, 5:03, 5:04. Chyba mój mózg uwierzył, że to dopiero początek.
Koniec 25. km to początek Malty i podbieg. Tu dopada mnie kryzys. Słucham dopingu kibiców – fantastycznie zagrzewa do walki, ale niestety w tym momencie mam wrażenie, że nogi zaraz się pode mną złożą. Ten podbieg nie jest stromy, ale wchodzi w nogi. W związku z tym 26. km jest wg garmina najwolniejszym z całego biegu: 5:29! Na szczęście posilam się 3. żelem i piję wodę oraz izotonik. Wmawiam sobie, że już niedaleko i prę dalej.
Kilometry 26 – 30 w 25:50 – wg zegarka: 5:29, 4:59, 5:05, 5:01, 5:12. 30. km to nasz hotel. Jest już bardzo ciężko, ale dalej wmawiam sobie, że do mety już niedaleko. Ciągną mnie pośladki i dwugłowe uda. Mija nas dwóch panów. Jeden z nich cały czas nawija (słyszę, że połówkę zrobił w 1:27, więc nie dziwię się, że może przy tej prędkości mówić bez zadyszki ;-)). Biegnie z dużą kadencją, ale stawia nieduże kroki. Próbuję więc biec z jego kadencją i kolejne 3 kilometry wychodzą w miarę szybko: 5:04, 5:03, 5:08. Między 34 a 35 km jest stromy, krótki zbieg, a potem dość długi podbieg ul. św. Wawrzyńca. Na dodatek znowu zaczyna padać (wcześniej też kilka razy pokropiło – pogoda była naprawdę bardzo zmienna, na szczęście temperatura prawie idealna). Tu panowie trzymają tempo, a mnie tempo lekko siada. Kilometry 34 i 35 wychodzą w 5:15 i 5:27.
Kilometry 31 – 35 wyszły najwolniej z całego biegu: 26:07. Na 33. zjadłam 4. żela.
Kilometry 36 – 40 w 25:24, wg garmina 5:08, 5:00, 5:03, 4:58, 5:04. Przed 38. km ostatni 5. żel. Już mam naprawdę dość, ale na tym odcinku ścigamy się z jedną dziewczyną. Na ogół ona jest z przodu. Dopiero na 40. km zwolniła na picie (po co pić na 40. km???) i chyba jej na dobre uciekłam ;-). Oczywiście i tak nie wiem, która z nas miała lepszy czas, ale to nieważne ;-). Rywalizacja pomogła przetrwać najtrudniejsze chwile. Tutaj też mijam Darka Strychalskiego i go pozdrawiam :-).
Super są też hasła na transparentach trzymanych przez ludzi, np. „Trzeba było wybrać szachy”, „Dobiegłeś dalej niż Szost w Rio”. Czytanie ich pomaga przetrwać ciężkie chwile. Niektórych kibiców poznaję z wcześniejszych fragmentów biegu. Naprawdę skupienie się przez chwilkę na tym co jest wokół pozwala zapomnieć o bólu :-). Końcówka jest ciężka, ale myślę o tym, że nie bolą mnie jeszcze włosy, więc nie jest źle ;-). Odliczam kilometry do ostatniej prostej, do tych 3 ostatnich kilometrów na ul. Grunwaldzkiej.
Ostatnie 2 km i metry to już pełna prędkość (oczywiście tylko taka możliwa przy tym wysiłku): 2,195 km w 10:37 to średnio po 4:50! Wg garmina ostatnie metry do mety pokonałam w 4:11/km :-).
Na mecie łzy, medal, róża (dla kobiet!) i folia termiczna oraz owoce, czekolada, rodzynki. Organizacja maratonu w Poznaniu na najwyższym poziomie. Potem standardowo prysznic (JEDEN damski wywalczony przez dziewczyny, które dobiegły wcześniej) i makaron, który po takim wysiłku nie za bardzo wchodzi ;-). Wszystko boli!!!!
W trakcie jedzenia makaronu odbieram sms-a z wynikiem: 3:35:59 :-), K-73 open i K40-14. O wynikach z Mistrzostw Polski Informatyków ani słowa, więc próbuję się dowiedzieć czegoś z internetu – nic nie znalazłam. Szukam miejsca dekoracji, może tam coś wiedzą. Jest – udało mi się je wypatrzeć ;-). Idziemy się tam dowiedzieć o wyniki, pytają mnie o nazwisko i mówią, że wygrałam :-). Wołają przez mikrofon pozostałe panie, ale przy tylu ludziach jest spore zamieszanie, więc na pudle staję sama. Jest puchar i nagroda rzeczowa – dron ;-).
Dobiegłam w zakładanym czasie i złamanie mitycznych 3:30 jest coraz bliżej :-). Poznański maraton to fantastyczna impreza: super organizacja i super kibice :-).
Dziękuję trenerze za opiekę, wsparcie i motywację. Dzięki Twojej pomocy zrobiłam milowy krok. W zeszłym roku na wiosnę pobiegłam maraton w 3:51:43. Teraz prawie przebiłam głową sufit :-).
Dziękuję mojemu mężowi za wsparcie na trasie, a moim dzieciom za cierpliwość :-).