Jak pamiętacie pierwsza część relacji skończyła się na 25km maratonu. W tym momencie miałem przed sobą dość sporą grupę biegaczy. Około 6-8 osób, gdzie na czele biegła jakaś kobieta prowadzona przez swojego męża. Wyznaczyłem sobie cel: dogonić ich! Opuściliśmy nadbrzeże rzeki Amstel i wbiegaliśmy do dzielnicy przemysłowej. Nie analizowałem wcześniej trasy i nie wiedziałem dokładnie, gdzie się znajduję. W głowie pojawiały się pierwsze oznaki zmęczenia, ale starałem się tym razem myśleć o podbiegu w Wilkowej. Grupa się zbliżała do mnie, to znaczy oni słabli a ją utrzymywałem swoje mocne tempo. Kolejne osoby z grupki zostawały z tyłu a ja ich kolejno mijałem. Około 28 kilometra doścignąłem dwóch mężczyzn, którzy mieli dosyć mocne tempo. Po chwili także mijałem kobietę, którą chciałem dogonić. 30km pokonałem z czasem 1:53:01 (18:47). To jest o minutę szybciej niż zakładałem. Siła, która mnie pchała do przodu była niesamowita. Wiedziałem jednak, że najgorsze 12km dopiero przede mną.
Przenieśmy się na trasę. Punkty muzyczne są tak często, że w moich uszach cały czas brzmi muzyka. Wiem także, że na stadionie czeka moja najukochańsza żona, która mocno ściska kciuki. Zaciskam na dłoni obrączkę i wiem, że mimo dzielącej nas odległości ona cały czas jest ze mną. Biegnę dalej. Kilometry mijają mi naprawdę szybko. Cały czas wybieram osoby, które chcę wyprzedzić. Na 33km widzę mojego kumpla Michała. Wiem, że chciał pobiec około 2:25 dlatego jestem zdziwiony jego widokiem. Wiem też, że cierpi i nie biegnie tak jakby chciał. Mijam go i tylko słyszę „Walcz, Piotrek walcz!”. Przez chwilę chce trzymać moje tempo, ale ostatecznie zostaje za moimi plecami. Kolejna walka stoczona zwycięsko. Po drodze jest trochę niespodziewanych górek, które mają po kilka metrów, ale mimo wszystko są wymagające. Gdzie jest kryzys, myślę? Bolą mnie nogi, lewa powoli zaczyna odmawiać posłuszeństwa, przeciążenia są naprawdę duże. Jednak nie jest źle! Cały czas staram się łykać kolejnych zawodników. Przede mną wyrasta brama: 35km – czas: 2:11:57 (piątka 18:56).
Zbliżamy się do centrum, kibiców jest coraz więcej. Zaraz za bramą biorę kolejny żel Agisko (trzecia porcja). Zmęczenie jest coraz większe, ale zafiksowanie się na biegu w Obornikach robiło prawdziwą robotę. Nie myślałem o tym, że jestem w Amsterdamie, oszukiwałem się. Niewątpliwie dużą rolę odegrało tu to, że cały czas byłem w natarciu i nikt mnie nie wyprzedzał. Znowu mijamy Amstel i wbiegamy na główną arterię Amsterdamu. Tutaj jest już prosta droga na stadion. 37 kilometr i wiem, że już żadna ściana mi nie grozi. W głowie kłębią się myśli czy uda mi się złamać 2:40. Staram się przyspieszyć, ale jestem tak naprawdę w stanie trzymać tylko swoje tempo, które towarzyszyło mi przez cały dystans maratonu.
Wbiegamy do Vondelpark i to już naprawdę ostatnia prosta. W głowie mam już tylko ostatnie 3km do mety. Nic się nie może wydarzyć. Co najwyżej mógłby mnie ktoś ściągnąć z trasy, ale do tego nikt nie dopuści. 40km pokonuję w 2:30:46. W głowie już wiem, że czas jest w zasięgu. Przed sobą mam jeszcze kilometr. Na horyzoncie pojawia się jakiś biegacz. Muszę go dogonić. Kibice wiwatują a ją biegnę. Wyprzedzam go na 600m przed metą. Wiem, że zaraz za zakrętem stoi Klaudia i Szymon. Widzę ich, zaciskam rękę w pięść i cieszę się jak dziecko. Oni też są zadowoleni. Ostatni zakręt i wbiegam na stadion. Tam muzyka i prawie całe trybuny wypełnione ludźmi. Wszyscy biją brawa a ja staram się jak najszybciej przebierać nogami. 200m i dystans maleje. 50m, widzę że zapas jest także bardzo się cieszę.
Upragniony koniec!!! Patrzę na zegarek, 2:38:49. Płaczę ze szczęścia, łzy mi lecą same z siebie ze szczęścia i radości. Nie mogłem sobie tego lepiej wyobrazić. Rozpiera mnie duma. Wiem, że tego dnia dałem z siebie wszystko i że nic więcej się nie dało zrobić! Jestem szczęśliwy. Odbieram medal, który będzie moją najcenniejszą zdobyczą. Wiem, że biegiem nie zrobię już ani jednego kroku. Mięśnie są zbite a ciało odmawia ruchu. Okrywam się folią i powoli staram się wrócić do mojej Klaudii i Szymona. Wiem, że na mnie czekają.
Cieszymy się i śmiejemy mimo tego, że wiemy ile kosztowało nas to sił, czasu i energii. Sam bieg to tylko wisienka na torcie, która smakuje najlepiej. Zazwyczaj nikt nie mówi ile trzeba przecierpieć, zrobić, wybiegać żeby to osiągnąć. Dlatego chciałem na koniec podziękować mojej żonie Klaudii, że wytrzymała ze mną ten czas i dała radę. Dodatkowo mojemu trenerowi Wojtkowi Kopeć i Łukaszowi Pawikowi, który stawiał mnie na nogi po ciężkich treningach. Dzięki Radziu za wsparcie i rozmowy o bieganiu kiedy trzeba było. Trzymam za Ciebie kciuki we Frankfurcie!
Przy okazji wraz z firmą Cortland chciałbym Was niedługo zaprosić na konkurs! Bądźcie czujni!