Pierwszą część zakończyliśmy na Moście Świętokrzyskim – tutaj przeżywałem już dość głębokie wewnętrzne katusze i rozmowy z samym sobą. Tak naprawdę Maraton Warszawski dopiero się zaczynał, a ja w głowie przechodziłem chyba setny kryzys. Zdjęcia dokładnie ilustrują mój, pogarszający się stan. Czapka naciągnięta na oczy tak, że jeśli ktoś dobrze się nie przyjrzał, to nie miał szans mnie rozpoznać. Mimo dość słabego samopoczucia wyprzedzam kolejnych zawodników, którzy zwolnili. 26km mijam w 3:45, jednak cały czas trzymam fason. Za mostem dogania mnie znowu Tomek Domżalski, dzięki któremu jestem w stanie biec. W tym momencie doganiamy Bartka Olszewskiego – Warszawskibiegacz, który z tego co czytałem prowadził kogoś do półmaratonu. Szacun Bartek, że dobiegłeś! Krótkie pozdrowienia i biegniemy dalej.

maraton-warszawski5

Tomek mówi, że bierze prowadzenie na siebie i będzie biegł po 3:45. Cieszy mnie to niezmiernie bo ja czuję się już jak flak. Boli mnie potwornie stopa na której rośnie pęcherz, do tego brzuch cały czas daje znać o sobie. Niedawno zjadłem żel i liczę na to, że wydobędę z siebie jeszcze trochę energii. 27km mijamy w 3:44, 28 i 29 w 3:47. W tym momencie Tomek mówi że będzie delikatnie przyspieszał przed górką. Odrywa się ode mnie i jeszcze jednego zawodnika i gna przed siebie. Nie jesteśmy w stanie trzymać jego tempa. Mimo szczerych chęci ja wymiękam. 30km przed podbiegiem pokonujemy w 3:49, a Tomek jest jakieś 50m przed nami. No i w tym momencie zaczyna się jazda. Wyrasta przede mną podbieg, który na wykresie, filmie nie wyglądał tak groźnie. Mam przed sobą podbieg jak na porządną estakadę, po tym 80-100m lekkiego zbiegu i znowu duża górka. Skracam krok, drobię, mocno pracuję rękami i zaciskam zęby. Jest to dla mnie cholernie ciężki odcinek. Widać, że zwolniłem bo łapię kilometr w 3:59. Mimo trudności wiem, że na końcu Mostu Gdańskiego czeka na mnie moja kochana żona Klaudia i moi kibice – Ola, Michał i Olga. Wypatruję ich i słyszę jak krzyczą! To daje mi niesamowitego kopa motywacyjnego!

Po biegu Ola mówiła, że dobrze tam wyglądałem i że fajnie biegłem. Natomiast Klaudia już wiedziała, co przeżywam i jak się czuję. Nie musimy nic mówić w takich sytuacjach. Mijam ich i wiem, że już tak nie dużo przede mną że jakoś dam radę. Nie po to trenowałem po 90-110 kilometrów w tygodniu aby nie przebiec tego cholernego maratonu. Ta motywacja pozwoliła mi na pokonanie tego kilometra w 3:52 mimo podbiegu. Na tym kilometrze jeszcze zmotywował mnie Kuba Wiśniewski i Kaśka Gorlo – dziękuję!

Kolejny 33 i 34 kilometr mijam w 4:00. Nie jestem w stanie już wrócić do starego rytmu i do tempa sprzed podbiegu. Mimo szczerych chęci nie mogę. Od 2 kilometrów trzymam w ręku kolejny żel, aby jeszcze trochę podładować się energetycznie. Biorę żel na 34 kilometrze. Stopa piecze mnie już tak, że mam ochotę zrzucić buty i biec na bosaka, staram się kłaść nogę bokiem. Technika już dawno poszła do kubła, liczy się tylko krok za krokiem. Mijam chorągiewkę 35km z czasem 3:58. Liczę ile jeszcze mam kilometrów do końca. Wychodzi mi, że 7. Przy takim zmęczeniu liczenie do siedmiu nie jest takie proste. Staram się policzyć ile to jest 7×4 – wychodzi na początku 24, ale po chwili zastanowienia łapię się, że to jednak jest 28. Tak mija mi pół kilometra. Skupiam się na liczeniu i wychodzi, że jestem w stanie dobiec do mety w okolicach 2:42-2:41 jeśli utrzymam to tempo. Ten czas bardzo by mnie satysfakcjonował pomyślałem. 36km – 4:02 i przebieram dalej nogami. Patrzę przed siebie i mówię sobie, dobiegnij do następnego słupka, do następnego wodopoju, napijesz się trochę i będziemy myśleć co dalej. Krok za krokiem, cały czas naprzód. Nie poddawaj się Ślęzak.

37 kilometr mam 4:02, 38 kilometr 3:58, mijamy kolejne górki, hopki, zakręty. Nie jest to przyjemne, bo wybija mnie z mojego i tak wolnego rytmu. Nie miej jednak jestem zadowolony, że trzymam to tempo. Siadam komuś na plecy, ludzie krzyczą, kibicują ale ja jakoś jestem wyłączony z tego. 39 kilometr 4:01, 40km – 4:05 to już ostatnia prosta. Wyprzedza mnie Brytyjczyk i jeszcze ktoś. Staram się trzymać ich pleców, ale nie wychodzi mi to w ogóle. Za 40 kilometrem jest znowu podbieg na wiadukt. Ma może ze 100m, ale w moim odczuciu nieporównywalnie więcej. 41km w 4:10 – jest słabo. Widzę że zawodnik, który na 32km wyprzedził mnie gładko, cierpi z powodu skurczy – zatrzymuje się, masuje. Modlę się, aby nie złapało mnie nic i żeby to się już skończyło. Ostatni zakręt i jakieś 800m do mety… widzę ją! Kur…, ja pier… jest! Widzę ją! Noga mnie boli, brzuch kłuje, ale jest już meta. Coraz więcej kibiców, którzy niosą, pchają w przód. Wydaje mi się, że przyspieszam ale nogi mam z betonu, marzę aby przekroczyć tylko bramę…. Mam jeszcze z 300m, patrzę na zegar i widzę 2:41… myślę sobie – cholera, nie jest aż tak źle. Ostatecznie wychodzi 2:41:38, podnoszę ręce w górę i jestem! Jestem poobijany, zmęczony i przeszczęśliwy, że to już koniec tej męki. Jak sobie przypomnę maraton w Amsterdamie – tamten bieg przyszedł mi z taką łatwością, której nie zapomnę nigdy. Maraton Warszawski zapamiętam za to jako zupełnie inny start. Była to droga przez mękę. Na mecie Marek Tronina wręcza mi medal, gratuluje. Za metą widzę już moją Klaudię, płacze i cieszy się zarazem – wiem, że przeżywała to razem ze mną. Widziała ile siły mnie to kosztowało. Machamy do siebie i za chwile już mnie przytula, mówi że jestem niezłym hardkorem! Po chwili ból przechodzi, czuję euforię i szczęście, jestem już na mecie, mogę opowiadać moim kibicom o swoich przeżyciach.

maraton_warszawa_2016_1541

Opowiadam im wszystko, tak jak Wam to opisuję. Mam ochotę już tylko się przebrać i na pewno nie mam siły na dalszy bieg. Mimo wszystko rozpiera mnie szczęście i zadowolenie, że po raz 3 dokonałem tego i po raz drugi w bardzo dobrym stylu. Mimo, że nie wszystko się zgrało ze sobą, pokonałem swoją głowę, brzuch, stopę, trudną technicznie trasę, wiatr, ciepło. Dotarłem do mety Maratonu Warszawskiego na 24 miejscu OPEN i byłem 9 w klasyfikacji Polaków, do tego wywalczyłem 1 miejsce w klasyfikacji biegowych blogerów. Wszystko to pokazało mi, że to był dobry bieg. Najbardziej cieszy mnie to, że nie zszedłem na 4 kilometrze, tylko zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie, że mogę, chcę i jestem gotów. Maraton po raz kolejny pokazuje mi jak bardzo jest nieprzewidywalny i jak wiele rzeczy musi się poskładać aby osiągnąć dobry wynik.

Po biegu wypiłem 3 kawy z mlekiem i z cukrem, darmowa kawa po biegu to był dar! Dziękuję Klaudia, że dzielnie mi po nią chodziłaś! Dopiero po 2 godzinach i po dekoracji, około 14 zjadłem serwowany makaron i popiłem piwkiem bezalkoholowym. O 14:30 zebraliśmy się ze strefy mety i ruszyliśmy do centrum. Oprawa i organizacja maratonu w Warszawie w mojej ocenie jest celująca, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Trasa, zabezpieczenie, punkty z wodą, strefa mety – to atrakcje nie tylko biegowe, widać że bieganie w Polsce rośnie w siłę, mimo że nie udało się uzyskać rekordowej frekwencji. Jedyny minus to biuro oddalone od centrum. 50 minut dojazdu komunikacją i ponad kilometr dojścia z przystanku to dla maratończyków nic dobrego w przeddzień startu, choć może to ja przesadzam. Nie mniej jednak gratulację Markowi Troninie i całej fundacji za trzymanie poziomu! Organizacyjnie Warszawa = Amsterdam! Słowo daję.

Po prysznicu i zjedzeniu pysznych burgerów ruszyliśmy do Wrocławia. Mimo pokonania na nogach tylu kilometrów droga jest na tyle dobra, że można ją sprawnie pokonać samochodem. Co prawda pod koniec trasy nogi mi odpadały, ale dojechaliśmy bezpiecznie do domu.

Na koniec chciałem wszystkim podziękować za trzymanie kciuków, dopingowanie i gratulacje! Jesteście wielcy. Szczególnie mojej żonie Klaudii, która wie ile mnie to wszystko kosztowało. Dodatkowo wszystkim kibicom na trasie, a także Ślęzak Team za pomoc i doping (jeśli chcesz się zapisać do grupy i trenować pod moim okiem – napisz na biegacz.piotr@gmail.com lub odwiedź stronę www). Dziękuję Łukasz Pawik za wsparcie pod kątem fizjoterapii. Dziękuję firmie Nike za wsparcie, a także firmie Garmin za wypożyczenie zegarka na ostatnią chwilę, bo mój odmówił posłuszeństwa. Mojemu trenerowi Wojtek Kopeć za pomoc! Dodatkowo firmie New Balance, która wspiera ŚlęzakTeam. Na sam koniec dziękuję rodzicom, którzy obgryzali paznokcie przed ekranami komputerów oraz za to, że wychowali mnie tak jak wychowali i zakrzewili pasję do sportu. Ten maraton dał mi kolejną biegową lekcję!

maraton_warszawa_2016_1544